2
Ostatnimi czasy jej
więź z Lizardem sprowadzała się już tylko do jednego: on pojawiał się w
krytycznym momencie i holował ją do domu, z którego często wywalał któregoś z
gówniarzy, jakimi ostatnimi czasy się otaczała. Wściekał się, ale nie był w
stanie rozpędzić tego towarzystwa, szczególnie na nerwy działali mu ci trzej
gnoje na motocyklach.
Jeden z nich stał
właśnie pod blokiem, w którym mieszkała Marla. Nonszalancko oparty o potężną
maszynę popalał skręta, dym wplatał się w jego złocistą grzywę ułożoną na
kształt popularnego przed półwieczem "kaczego kupra". Wyglądał tak,
jakby urwał się z planu "Grease".
– Domu nie masz,
szczeniaku? – Lizard zmrużył oczy.
– Tam dom mój, gdzie
matka moja! – Chłopak tanecznym krokiem podszedł do nich, wskazując palcem
Marlę. – Nasza królowa znowu się nawaliła, jak widzę?
– No to jesteś
cholernie spostrzegawczy! Pomóż mi lepiej!
Chłopak chwycił Marlę
pod ramię, ewidentnie film jej się urwał.
Weszli schodami na
drugie piętro, Lizard pogrzebał w jej torebce i wydobył klucze.
Mieszkanie rozświetlał sinawy
blask bijący od gigantycznego akwarium w salonie. W środku, wśród powykręcanych
gałęzi i głazów pływała grupa gigantycznych, białych pielęgnic.
Chłopak puścił Marlę,
pozwalając Lizardowi zawlec ją do sypialenki i zaczął przyglądać się rybom,
przyklejając nos do szyby i robiąc głupie miny, jednak one nie zwróciły na to
uwagi.
– Zostanę z nią –
Mężczyzna wyłonił się z pokoju.
– Ja z nią zostanę… –
Chłopak wyprostował się.
– Posłuchaj, Matti…
– Nazwij mnie, kurwa,
jeszcze raz "Matti"! – Całe ciało dzieciaka stężało, jakby szykował
się do skoku. – Jeszcze raz tak do mnie powiedz! Wyzywam cię, papciu!
Lizard westchnął. Czy
ten gówniarz naprawdę zamierzał się z nim tutaj szarpać? Wiedział już aż nazbyt
dobrze, iż on i jego kumple tylko szukali takich okazji, szczególnie wówczas,
gdy wypalili za dużo trawy. U nich objawiało się to czymś zupełnie przeciwnym
do głupawki.
– Uspokój się, Morgit!
Wracaj do domu, matka się pewnie zamartwia!
Chłopak zaśmiał się, w
zasadzie zawył ze śmiechu, odrzucając głowę do tyłu.
– Co ty możesz wiedzieć
o mojej matce, co? Ja pierdolę! No chyba, że i ty już ją puknąłeś, w końcu
mieścisz się w jej ulubionym przedziale wiekowym!
Lizard jedno wiedział
na pewno: matka Matta, zwanego Morgitem, zasługiwała na potężną dozę
współczucia, zarówno ze względu to, jak
poczynała sobie jej latorośl, jak i na to, w jaki sposób ona radziła
sobie z rodzicielskimi kłopotami. Dokładnie tak, jak to skwitował synalek:
rozkładając nogi przed facetami przed trzydziestką. Ile jednakże było prawdy w
opowieściach Morgita – tego nikt nie wiedział.
– Dobra, skoro jesteś
taki opiekuńczy, to ja spadam. Bierzesz na klatę jej ewentualne pawie, tylko
nie zapomnij, że lubi spać na plecach, więc może się zakrztusić.
Morgitowi nieco zrzedła
mina.
– Co, już ci się odechciało
opieki? Trochę to mało romantyczne, prawda? Już ja cię znam, cwaniaczku, pewnie
liczyłeś na to, że cię tu z nią zostawię, żebyś mógł ją przelecieć gdy tak
sobie drzemie nieprzytomna i niczego nieświadoma, co? Wypierdalaj!
Przez długą chwilę
mierzyli się spojrzeniami, jak w westernie. Morgit był drobny, ale silny i
szybki, Lizard nie miał najmniejszego zamiaru ani ochoty się z nim spinać.
Wiedział, że dzieciak nosi w kieszeni sprężynowiec, którego często dobywa. W
undergroundzie krążyły legendy o poczynaniach jego i jego koleżków. Morgit był
niepisanym przywódcą małego, ale niesławnego gangu, znanego w podziemiu jako
Święci Chłopcy. Nikt nie lubił z nimi zadzierać. Nikt. Chyba tylko Lizard,
który od dzieciaka obcował z przeróżnymi szemranymi typkami z rosyjskiego
półświatka, nie bał się pacyfikować Morgita, któremu obecność quasi–ojcowskiej
figury była bardzo potrzebna. Głównym zmartwieniem młodocianego Casanowy było
to, iż figura owa nieustannie przeszkadzała mu w zatopieniu się pomiędzy udami
kobiety, której niezdrowo pożądał, biorąc pod uwagę dzielące ich dziesięć lat.
Lizard był jak jakiś pieprzony anioł stróż, pojawiał się zawsze w chwili, w
której Morgit był o krok od zrealizowania swoich fantazji.
Pod oknami rozległ się
ryk silników.
Vincent i Hazela zawsze
wiedzieli, gdzie go szukać, gdy urywał się nagle z jakiejś domówki czy klubu i
znikał po angielsku. Zdarzało się, że godzinami warował pod jej domem,
czekając, aż wróci nie wiadomo skąd i z kim, zupełnie tak, jak dziś. Obaj
lubili Marlę, i owszem, karmiła ich i przyjmowała pod swój dach gdy pokłócili
się ze starymi albo mieli zjazd. Między sobą mówili o niej per " pieprzona
Matka Teresa", ale tylko wówczas, gdy Morgita nie było w pobliżu.
– Mooorgiiiit!! –
Rozległo się z dołu.
Chłopak przeczesał
włosy i jakby oklapł, wymijając Lizarda.
– No to ja już pójdę… –
mruknął, wydobywając z wewnętrznej kieszeni ramoneski skręta. – Ucałuj ode mnie
naszą panią, tylko ją wcześniej umyj, jeśli się zarzyga!
Trzasnęły drzwi, na
schodach rozległy się szybkie uderzenia podkutych blaszkami kowbojskich butów.
Lizard westchnął ciężko
i podszedł do okna, spod którego z piekielnym powarkiwaniem odjeżdżały trzy
harleye.
Święci Chłopcy, z
której strony by się im nie przyglądać, wyglądali jak wyjęci z lat
sześćdziesiątych zbuntowani licealiści, jednak ich pewność siebie, przekonanie
o własnej doskonałości i skrajny wręcz narcyzm sprawiały, że roztaczali wokół
siebie aurę „superświetności”, jak zwykli byli nazywać swój wulgarny i tani
image. Skórzane kurtki, kowbojskie buty, obcisłe, wytarte do granic możliwości
jeansy i fryzury lepiące się od brylantyny, przypominające czub Elvisa, robiły
odrażające i pociągające zarazem wrażenie, czyniąc z ich chudych, gibkich ciał,
wiecznie drżących od palonej bez przerwy marihuany, obiekty pożądania każdego,
kto tylko ich zobaczył. Tak im się przynajmniej wydawało i udawało wszystkich o
tym przekonać. Ostateczną wątpliwością było imię, które przybrali na urągowisko
sobie i całemu światu. Ten, kto zastanawiał się nad jego pochodzeniem, mógł
rozwiać swoje wątpliwości co do ich domniemanej i rzeczywiście wątpliwej
świętości oglądając ich co wieczór w kościele, służących do mszy. Miało to podwójne
korzyści – uświadczało wszystkich o absolutnej dewocji Świętych Chłopców i
pozwalało im poszukiwać coraz to nowych ofiar swego wielokierunkowego
niewyżycia wśród struchlałych bywalczyń konfesjonałów, których uwodzenie i
rozdziewiczanie na wszelkiej możliwe sposoby było ich jedynym jak na razie
celem życiowym.
Dlaczego Marla się z
nimi zadawała? Dlaczego hołubiła ich jak jakieś bezdomne kundle? Cóż takiego
było w tych gówniarzach, co tak bardzo ją pociągało? Nieustannie kręciły się
wokół niej jakieś podejrzane chłopiątka i anorektyczne dziewuszki, przyciągała
tę wynaturzoną gównarzerię jak magnes, jakby przebywanie w ich towarzystwie
mogło cofnąć ją do beztroskich, studenckich lat, do czasów młodości, kiedy to
nikt jeszcze za nic nie odpowiadał. Skąd oni wszyscy się brali? Gdzie byli ich
rodzice? Dlaczego nikt nie przejmował się losem tych zagubionych duszyczek?
Marla się przejmowała,
na swój dziwaczny, przyzwalający sposób. Sama nie miała dzieci, z facetami nie
układało jej się już wówczas, gdy się poznali, przez lata co jakiś czas
wypłakiwała się w rękaw Lizarda po kolejnych marnie kończących się przygodach.
Była magnesem nie tylko na dziwaków, ale i na skurwysynów. Wszyscy normalni
faceci w jej wieku byli już zajęci, mieli rodziny i dzieci. No, on był wolny,
ale po pierwsze nie był normalny, a po drugie Marla nigdy nie dała mu do
zrozumienia, że mogłoby połączyć ich coś wykraczającego poza tę trudną do
zdefiniowania, wzajemną zależność.
Czy na nią leciał?
Pewnie, że tak, nigdy jednak nie pozwolił jej tego odczuć. Gdy sam się nad tym
głębiej zastanawiał, uświadamiał sobie fakt, iż bardziej niż jej ciało pociągał
go jej popaprany umysł. Jeśli ktoś mógł zrozumieć zawiłości jego spaczonej
psychiki, to tylko ona. Tylko ona mogła zrozumieć fakt, iż w jednym umyśle
egzystował wrażliwy poeta i bezduszny, rozpieszczony przez wszechwładnego
tatuśka balansującego na granicy legalu smarkacz, który nigdy nie dorósł.
Chciał zabrać Marlę do
Rosji, chciał pokazać jej rodzinną metropolię z tysiącletnią tradycją. Chciał
wiele rzeczy, ale nie miał odwagi realizować swoich marzeń. W rzeczywistości
był chorobliwie wręcz nieśmiały, ale skutecznie ukrywał to pod maską anioła
ciemności, którą założył jeszcze w Rosji.
I co by zrobił, gdyby
miał ją już tylko dla siebie? Co by zrobił, gdyby jej okresy manii nie
znajdowały ujścia w tych wszystkich imprezach, których terminarza pilnowała
lepiej niż pór posiłków? I co zrobiłaby ona, gdyby powiedział jej: "Marla,
ucieknijmy razem! Zamknę cię w złotej klatce i będę karmił kawiorem!"?
Wyśmiałaby go, tego był
bardziej niż pewien.
O kruchości ich relacji
świadczył chociażby fakt, iż nigdy nie zapytała go, jak miał naprawdę na imię.
Wątpił w to, by zadała sobie jakiś trud i sprawdziła to sama. Wykładowcy
zwracali się do niego "panie Daniłowicz", akurat u nich w grupie
panowała jakaś obsesja tytułowania się po nazwisku. A oprócz profesorów i Marli
nikt się do niego nie odzywał. Chyba bali się jego nieokiełznanej, kozackiej
natury, której przeczyły jasne włosy i za duże oczy. Mrużył je nieustannie,
próbując nadać swojej twarzy nieco poważniejszy wygląd, ale na nic się to
zdawało. Miał oblicze rozkojarzonej Wenus, dlatego od kilku lat nieustannie
pracował nad rzeźbą ciała, próbując nadać swoim ruchom stanowczości. Chociaż to
mu się udało, podwładni w firmie darzyli go szacunkiem. Był o krok od tego, by
nie musieć już codziennie stawiać się w biurze. Marzył o dniu, w którym będzie
musiał mówić już tylko "tak" albo "nie", jak jego ojciec, a
przez resztę czasu siedzieć w kasynie czy żłopać wódę z dygnitarzami. Chociaż
on inaczej spożytkowałby wolny czas.
Marla spała spokojnie,
ręka zwisała jej z łóżka. Poprawił ją i usiadł na podłodze obok, wpatrując się
w jej oświetloną ciepłym blaskiem nocnej lampki twarz: powieki pokryte sadzą
makijażu, sztuczne rzęsy, do połowy odklejone z prawego oka. Chwycił zlepione
tuszem włoski koniuszkami palców i oderwał powoli, patrząc, jak delikatna skóra
się naciąga, ale Marla nawet nie drgnęła. Na policzku miała rozmazaną
błyskawicę, narysowaną kilka godzin wcześniej eyelinerem i wypełnioną czerwoną
konturówką. Wyglądała jak pieprzona blizna Harry'ego Pottera.
Elektryczny czajnik
zabulgotał i wyłączył się pstryknięciem, które w ciszy zabrzmiało jak trzask
łamanej gałązki.
Wydobył z szafki swój
ulubiony kubek i zalał paskudną kawę. Marla pijała tylko najlepsze zielone
herbaty, dla gości i na pobudzenie miała najpodlejszej jakości fusy.
Twierdziła, że napar dobrej jakości nie jest w stanie jej obudzić, chodzi
bardziej o aromat zastałego termosu, jaki pamiętała z dzieciństwa, gdy matka
odkręcała go w wagonie pierwszej klasy ekspresu "Odra". Takie
wspomnienie odpędzało każdy sen.
Zamierzał zostać przy
jej łóżku i patrzeć na nią przez całą noc. Nie powinna w takim stanie być sama.
Kilkakrotnie ratował ją przed zachłyśnięciem, prał pościel i ją razem z tą zarzyganą pościelą. Dlaczego pozwalał je na
to wszystko? Pewnie dlatego, iż nie znosiła krytyki, nie pozwalała nikomu
wchodzić z butami w jej porąbane życie. Również on nie miał do tego żadnego
prawa, w końcu kim dla niej był? Kolejnym okazem do kolekcji dziwadeł
przedstawiających się wyszukanymi pseudonimami. Wmawiał sobie, że jest inaczej,
ale w głębi duszy wiedział lepiej. Ich relacja była więcej niż toksyczna. Czuł
dziwny chłód w sercu widząc, jak się stacza, nie mógł jednakże zrobić nic, by
temu zapobiec. Albo nie chciał.
Oddychała przez usta,
jak dziecko.
Popijał lurowatą kawę i
wsłuchiwał się w miarowe tykanie zegara. W nocnej ciszy było nachalne,
natarczywe, ale Marla twierdziła, że właśnie takie pomaga jej zasnąć. Miała
milion swoich małych dziwactw, ale dzięki temu była prawdziwa. Chyba ona jedyna
spośród nich wszystkich, dlatego tak do niej lgnęli. Nie bała się krzyczeć
wszem i wobec: "Patrzcie na mnie, jestem pierdolnięta!!" A oni
wszyscy, choć sprawiali pozory szaleńców, ekscentryków, desperatów, byli po
prostu zagubionymi dzieciakami, doszukującymi się w niej archetypu pramatki
akceptującej ich razem z dziwactwami, jakie sobie poprzypinali.
Miał ochotę położyć się
przy niej, mimo tego, że śmierdziała przetrawionym alkoholem i papierosowym
dymem. Nie miał jednakże odwagi, by to zrobić, w końcu był tylko chłopcem,
który jeszcze nie dorósł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz