3
– Która godzina…?
Liczyła na to, że jej
odpowie. Bardzo chciała, żeby jeszcze tu był.
Nie było go jednak,
wyczuła to zanim otworzyła oczy. Do poduszki przylgnął zapach jego perfum,
znała go aż za dobrze, co chwilę przecież na nim wisiała, tak, jak jeszcze
kilka godzin wcześniej. Ten zapach kojarzył jej się z wilgotnym, leśnym
poszyciem. Morgit używał zupełnie innych perfum, agresywnych, korzennych,
nachalnych, dziwacznie kontrastujących z jego młodym, gibkim ciałem. Prawie
dwukrotnie młodszy od Lizarda, nie była nawet pewna, czy był już pełnoletni…?
Na pewno nie według amerykańskich standardów.
Otworzyła oczy i przez
długą chwilę wsłuchiwała się w głośne tykanie zegara. Czuła, jak życie w niej
gaśnie z każdą upływającą sekundą. Każdy oddech przybliżał ją do śmierci. Ta
myśl nawiedzała ją co rano, gdy tak leżała, a zegar tykał zgrzytliwie, jakby
każde przesunięcie wskazówki łamało jakąś maleńką kość w ciele jakiegoś
maleńkiego stworzenia.
Wstała powoli, bo w
głowie pulsowało jej tak, jakby stała się ona płynącą meduzą, kurczącą ciało
przy każdym ruchu. Wyszła z sypialni do salonu, gdzie sinawy blask akwarium
został wchłonięty przez ostre promienie słońca, przesączające się przez młode
listowie na ocieniającym balkon klonie.
Rozejrzała się po
mieszkaniu, nie bardzo pamiętając, jak wyglądało, gdy opuszczała jej
poprzedniego wieczora, udając się na imprezę. Zawsze wychodziła aż nadto
rozochocona, szykując się rozrzucała wszędzie ciuchy i kosmetyki, jak
nastolatka wychodząca na pierwszą randkę.
Pozmywał naczynia,
wywiesił jej płaszcz na balkon, żeby wywietrzyć z niego dym. Nie dotknął jej
jednak, nie odważył się, jak zawsze. Miała na sobie śmierdzące ciuchy, na
twarzy resztki makijażu, którego większość wytarła w poduszkę. Gdyby miał
więcej odwagi, rozebrałby ją do naga i wpakował do wanny, wyszorował, a potem przeleciał, półprzytomną i w takim
stanie zawsze obojętnie chętnawą.
Ryby podpłynęły do szyby wachlując płetwami piersiowymi. Choć były
wielkie jak świąteczne karpie, sprawiały wrażenie łagodnych potworów.
Drapieżniki wychodziły z nich tylko w porze karmienia. Nałogowo łapała owady i
z chorą fascynacją przyglądała się, jak rybska atakowały taflę. Po motylach
zostawała tylko warstewka pyłku, rozchodząca się koncentrycznie po powierzchni.
W bloku nie było prusaków, ale gdyby się zagnieździły tylko ucieszyłoby ją to,
bo oznaczałoby darmową karmę dla jej pupilków.
Wpatrywała się w
bursztynową toń, jakby mogła usłyszeć myśli gdzieś w głębi białych,
cylindrycznych cielsk.
Ryby umierają w
milczeniu.
Dowlokła się do
łazienki i wgramoliła do wanny, choć cholernie chciało jej się sikać. Potrzeba
zmycia z siebie brudu nocnej balangi była jednakże silniejsza. Dokonywała
ablucji myśląc o napiętych muskułach Friedy, o jego mocarnej dłoni, wokół
której owinięty miał łańcuch z doczepioną na końcu blondyną. Jej nie
zapamiętała.
Nagle wydał jej się
groteskowy, jak zawsze w tych pierwszych "momentach po", kiedy była
już prawie trzeźwa, emocje opadały i trzeba było rozpocząć mozolny powrót do
rzeczywistości. "Pajac w kabaretkach" – tak mówił o nim Lizard.
Lizard…
Dla niego każdy był
pajacem, każdy, kto się przy niej kręcił. W głębi duszy dziękowała wszystkim
siłom piekielnym za to, iż jej samozwańczy protektor miał w sobie tyle
chorobliwej nieśmiałości, gdyby było inaczej, zrobiłby się zaborczy. Był
zazdrosny, wiedziała o tym, ale tak naprawdę nie obchodziło jej to. Chwilami
czuła aż zbyt dotkliwie, że wykorzystuje jego słabość do siebie, ale wyrzuty
sumienia były zbyt nikłe, by go odprawić. Potrzebowała go, właśnie na takie
noce, kiedy ledwie trzymała się na nogach, a obok nie stał nikt, kto
odeskortowałby ją do domu. Cała banda jej pupilków nie wykazywała najmniejszych
chęci do tego, by jej pomagać. A niektórzy z nich pewnie chętnie wykorzystaliby
takie chwile do zaspokojenia swoich chuci.
Kurwa!
Przecież ona doskonale
zdawała sobie z tego wszystkiego sprawę! Widziała absurd relacji z tymi dzieciakami,
które lgnęły do niej za niemym przyzwoleniem! A jednak nie potrafiła się od
nich uwolnić, nie chciała ich przepędzić, uosabiali wszystko to, na co sama za
młodu nie miała odwagi. Byli jak personifikacje wszystkich tych grzechów, których
nie odważyła się popełnić i teraz tego żałowała. Byli jak lustra, w których
odbijała się jej przeszłość, ta przeszłość, której nigdy nie przeżyła.
Patrzyła na swoje
odbicie i miała wrażenie, że obserwuje obcą osobę: kobieta dobiegała
trzydziestki, miała ciemne, gładko zaczesane włosy, delikatny makijaż, słabo
tuszujący ślady po bibie, była ubrana w białą koszulę, lekką marynarkę w
kolorze kurzu i obcisłe jeansy. Po chwili namysłu rozpięła jeszcze jeden
guziczek koszuli, by choć trochę stać się podobną do siebie: do prawdziwej
siebie, tej wariatki, która potrafiła przetańczyć pijana całą noc i położyć się
potem do obcego łóżka z byle kim.
W biurze bezmyślnie
stukała w komputer, tłumacząc jakieś urzędowe papiery, klikała
"kopiuj–wklej" jak automat, będąc myślami zupełnie gdzie indziej.
– Mam tu dla pani
jeszcze jedno zlecenie…
Sekretarka nawet nie
zadała sobie trudu, żeby zapukać. Wszędzie wchodziła jak do siebie, rzucając
słowa w przestrzeń nosowym głosem, jakby była wiecznie zakatarzona. Marla jej
nie znosiła, ale tylko uśmiechnęła się kwaśno, odbierając teczkę z papierami.
Miała wrażenie, że dotyka czegoś brudnego, skażonego. Reagowała tak na
większość ludzi, wydawali jej się nieczyści, odczuwała lęk, iż mogłaby się od
nich czymś zarazić. Tylko czym? Gnuśnością, prostactwem, małostkowością? W
okresach depresyjnych czuła się tak, jakby już dawno przekroczyła tę granicę,
jakby stałą się częścią otaczającego ją motłochu, stopiona w jedno z
bezrozumną, szarą masą. Gdy przychodziła mania, była władczynią wszechświata,
ponad nimi wszystkimi, bezpiecznie oddzielona od przeciętniactwa przepaścią
zdającą się nie mieć dna. Dryfowała bezcielesna, niesiona porywami własnych
myśli, ponad otchłanią, na której niewidocznym dnie kisił się w sosie własnej
beznadziei cały pieprzony świat. A ona, lekka, nieważka, znajdowała się gdzieś
poza wszelkim miejscem i wszelkim czasem.
–…to na jutro, bo jest
dopłata za ekspres.
Sekretarka zaszurała
butami na niemodnych, szerokich obcasach i wyszła, nie fatygując się, by rzucić
Marli "dziękuję" albo "pocałuj mnie w dupę". Ciekawe, kiedy
ostatnio ktoś posunął tego kaszalota? Kto w dzisiejszych czasach nosił sweterki
w pudrowych kolorach i spódnice za kolano, przypominające krojem dzwon
Zygmunta?
Odliczała godziny do
szesnastej, siedziała na samym brzegu krzesła, jakby przyciągał ją do niego
wielki magnes i nie mogła się oderwać. Była niewolnicą, zmuszaną do pracy,
której nie chciała wykonywać przez system, którego trybikiem stała się tuż po
studiach. Dyskretnie za to sobą pogardzała, za to, że tak łatwo pozwoliła
zemrzeć swoim gówniarskim ideałom, że tak szybko się poddała, że nie robiła
niczego, aby przekuć swoją manię wielkości w cokolwiek namacalnego, w jakieś
wiekopomne dzieło, które sprawiłoby, iż świat zacząłby ją wielbić, tak jak na to
zasługiwała we własnym mniemaniu.
W tych snach na jawie
coraz częściej pojawiał się Morgit, ze swoim wygranym w karty motocyklem,
wsiowymi kowbojkami o ostrych nosach i złotymi lokami zaczesanymi nad czołem w
kształt przypominający kaczą dupę. Co takiego miał w sobie, iż nie wybuchała
śmiechem na jego widok, a zamiast tego czuła, że majtki przesiąkają jej
wilgocią? Toż ta fascynacja byłą nieomal pedofilią! Był prawie dwukrotnie od
niej młodszy! Miał jednakże w sobie szlachetny rys sieroty, dziecka, pozbawionego
matczynej miłości, które musiało zająć się sobą od momentu, w którym nauczyło
się chodzić. Wychowany przez obcych ludzi chłopczyna zbyt szybko stał się
twardym skurwysynem, tak właśnie myślał i mówił o sobie i o swojej matce,
zmieniającej mężczyzn jak niemodną garderobę. Posyłany do niedzielnych szkółek
czy na jakieś inne indoktrynacyjne jasełka, służący do mszy pewnie był ofiarą
jakiegoś molestowania, w którym skrycie gustował. Nigdy jej tego nie
powiedział, ale czuła to, widziała w jego oczach odbicie zboczeń, z jakimi
musiał się zetknąć. Morgit był tak dogłębnie popierdolony, iż nie mógł mieć
normalnego dzieciństwa. Pewnie właśnie dlatego tak bardzo fascynował ją,
grzeczną za młodu panienkę, która nogi po raz pierwszy rozłożyła dopiero w
klasie maturalnej i później przez zbyt długi czas miała z tego powodu
moralniaka.
Miała cholerną ochotę
się z nim przespać, sprawdzić ile prawdy było w legendzie, którą sam wykreował.
Święci Chłopcy byli marką samą w sobie, w undergroundzie mieli już spory
fanklub, ich miano wymawiano z jakąś perwersyjną czcią, co nie przestawało
Marli bawić. Co zrobiłby te wszystkie zakochane w nich dzieciaki, gdyby
dowiedziały się, że to właśnie ona, mamuśka wkraczająca nieuchronnie w wiek
średni, znała smak ust ich bożyszcza? Że zadawała sobie rozkoszną torturę, raz
po raz mu odmawiając? Nigdy nie poszła z nim na żadną imprezę, nigdy nie
świadkowała jego legendarnym wyczynom, ich grupowym orgietkom, zalewanym
alkoholem balangom i prochowym odlotom. Bywali na innych imprezach, w innym
towarzystwie, nie wchodząc sobie w drogę, jakby fascynowało ich tylko wzajemne
wyobrażenie o sobie, jakby bali się konfrontacji ideału z rzeczywistością.
Kilka razy pozwoliła
odwieźć się do domu na jego piekielnym Harleyu, pozwoliła mu, by przygniótł ją do
zamkniętych drzwi swoim młodziutkim, prężnym ciałem, pozwoliła mu eksplorować
wnętrze swoich ust czując, jak wilgoć spływa jej po udach. Zostawiała go za
drzwiami dyszącego z pożadania, czując jeszcze przez ubranie jego wzwód, czując
pulsowanie warg, które wsysał do ust. Czuła na szyi zapach jego mocnych,
korzennych perfum. Jej dłoń wędrowała do majtek, zaspokajała się wiedząc, że on
stoi tuż obok i słyszy jej tłumione, orgazmiczne jęki.
– Marla, wpuść mnie…! –
chrypiał, przykładając usta do drzwi.
To było chore.
I właśnie dlatego tak
bardzo ich kręciło. Morgit był jak wierny kundel, czekający na każdy ochłap jej
atencji, mimo tego, że co chwilę go kopała.
Jego kumple zdawali się
myśleć nieco trzeźwiej. Uśmiechali się do niej z mieszaniną pożądania i niechęci
w rozwodnionych spojrzeniach, patrzyli jednocześnie z góry i z jakimś niczym
przecież nie uzasadnionym podziwem. Patrzyła, jak wycierali krew z knykci, jak
wciągali kształtnymi nozdrzami grube krechy dragów, jak obłapiali swoje
półprzytomne ofiary, będące w większości przypadków mocno naprute i mocno
nieletnie. Skąd oni brali te chętne gówniary? No bo przecież nie z kościoła...
Świetnie piszesz. Perfekcyjnie kreujesz bohaterów i historie. LUUUBIĘ to!!!!!
OdpowiedzUsuńDzięki Ewa Pirce! <3 Staram się, żeby dawać ludziom teksty na naprawdę wysokim poziomie, zarówno fabularnych, jak i stylistycznym.
Usuń