5
– Tак папа…да,
да!
Rozłączył się i rzucił telefon na biurko.
Aparat upadł z głuchym stuknięciem na blat obity półmatową, ciemnozieloną
skórą. Dlaczego stary uparł się, by miał tak pretensjonalne biurko? Jego
pracownicy musieliby harować przez pół roku, żeby takie kupić. Przez moment
miał ochotę podziurkować cenne obicie stalówką pióra, którym bezwiednie się
bawił. Było nabite grafitowym atramentem.
Dlaczego ojciec ciągle jeszcze go
kontrolował?
Po śmierci matki przed trzema laty stał
się nagle zaborczy, znowu zaczął się wtrącać, choć przecież wcześniej dał mu
pełną swobodę.
Potarł twarz dłońmi, odgarnął z twarzy
niesforne, wijące się kosmyki włosów, które tak bardzo podobały się Marli.
Zawsze zwracał uwagę na to, co jej się podoba, zapamiętywał niedbale rzucane
uwagi, komentarze odnoszące się do cudzych perfum, strojów, muzyki
pobrzmiewającej gdzieś w tle, gdy robili zakupy albo zagłuszającej wszystko,
gdy szaleli na parkietach mało eleganckich klubów.
Marla nie była skora do wygłaszania
pochwał, przeważnie krytykowała wszystko wokół. Podczas studiów nie miała
koleżanek, facetów trzymała na dystans, do profesorów odnosiła się z chłodną
obojętnością, mając za nic ich autorytet. Czy to właśnie dlatego czuł się
wyróżniony tym, że z nim rozmawiała? Miał wrażenie, że jej uwaga była czymś
niezwykle cennym, a aprobata nagrodą za…
Był idiotą, w to przestał niedawno
powątpiewać.
Pozwalał wodzić się za nos kobiecie, która
wszystko i wszystkich miała za nic, opętana manią wielkości.
Chyba właśnie za to tak ją uwielbiał.
Oczywiście nie miał zamiaru przyznać się
jej do tego afektu.
Zmrużył oczy, nacisnął guzik na pilocie i
obróciwszy się na krześle obserwował spod przymkniętych powiek jak szyba
stopniowo się przyciemnia. Staruszek uwielbiał takie ekstrawagancje, luksusy,
które miały wynieść go w oczach maluczkich do rangi wszechmocnego półboga, mogącego
pozwolić sobie na wszystko. Barek w biurze jego syna ledwie się domykał,
wypchany najdroższymi alkoholami, a długonoga sekretarka była gotowa nie tylko
mieszać mu wytrawne drinki, ale i zrobić pod blatem loda.
Tak naprawdę niewiele miał tego dnia do
roboty. Po porannym spotkaniu z Chińczykami pojechał na chwilę do banku,
zadzwonił do maklera, a w przerwie na lunch wyskoczył na siłownię. Teraz
odebrał zwyczajową porcję ojcowskich wskazówek, do których niekoniecznie miał zamiar
się ustosunkować i myślał już tylko p tym, żeby wieczorem wyskoczyć do knajpy. Chociaż
dzień wcześniej nie bardzo miał ochotę na szarpaninę z Morgitem, teraz poczuł,
że chętnie przywaliłby mu w tę cudnie wykrojoną szczękę.
Przez moment nawiedziły go wizje luksusowej
chaty gdzieś wśród fiordów i Marli, ubranej w kolorowy sweter, ściskającej w
dłoniach kubek kakao, z włosami w nieładzie i długimi nogami wystającymi spod
rąbka odzienia. W rzeczywistości wcale nie miała długich nóg, ale w jego
fantazjach zawsze była podobna swojej własnej, animowanej karykaturze…
Przypomniał sobie zapach jej perfum, białe
kwiaty, których woń uwielbiał: akacja, jaśmin, czarny bez i lipa, jakieś
lekkie, zwiewne nuty, unosiły się wokół niego wyrwane z kontekstu, w końcu była
późna jesień. Musiał być pieprzonym romantykiem, skoro potrafił zidentyfikować
te wszystkie zapachy. Nie był w stanie przypomnieć sobie, gdzie je czuł i
dlaczego tak głęboko zapadły mu w pamięć, przywodząc na myśl wszystko co dobre
i delikatne i jednocześnie budząc w nim jakieś prymitywne podniecenie.
Marla przewiesiła się przez jego ramię,
muskając tymi wyperfumowanymi włosami jego szyję, a on natychmiast poczuł, że
jego krocze ożywa pod dużym notatnikiem w skórzanej oprawie, którego grube,
czerpane kartki zapisywał cyrylicą. Choć jeszcze pół minuty wcześniej sądził,
że notes jest pretensjonalny, ucieszył się, że mógł ukryć pod nim aż nazbyt
jawny fakt tego, iż te perfumy zrobiły na nim wrażenie. Wyobraził ją sobie
nagą, w zmiętej pościeli, jeszcze wilgotną od smug jego śliny we wszystkich
zakamarkach ciała o zapachu białych kwiatów. A wszystko to trwało jakieś pół
minuty, zanim się odsunęła zostawiając go na granicy zmysłowego szaleństwa. Chwilę
potem chyba rozmawiali, ale nie był w stanie przypomnieć sobie, o czym. Nawet
nie zapytała go o imię, a on sam był zbyt nieprzytomny, żeby się przedstawić.
Później zobaczył ją na parkiecie, gdy
miotała się w rytm industrialnego łomotu, a on stał oparty o ceglaną ścianę i
nie mógł zdobyć się na to, żeby podejść do niej, odtańczyć jakiś godowy,
pokraczny taniec, któremu oddawali się wszyscy wokół. Nigdy nie tańczył, nie
licząc balu inicjacyjnego, jakie wydawali oligarchowie o kupionych tytułach,
wprowadzając swoje drogocenne pociechy do towarzystwa. Ale to był zupełnie inny
taniec, nieprawdaż?
Podeszła do niego, gdy wracała zdyszana do
stolika i jakby machinalnie usadziła go na jakimś krześle nieopodal, po czym
splotła jego włosy w niedbały warkocz.
– Tak masz się czesać! – Nachyliła się do jego ucha,
przekrzykując muzykę i zasiadła za stolikiem, a po kwadransie była już zupełnie
nawalona.
Odprowadził ją do domu będąc niemal pewny, że nie miała pojęcia,
kim był.
Następnego dnia zagadnęła go, jakby znali się od wieków.
– Przepraszam, panie dyrektorze…
– Przepraszam, panie dyrektorze…
Nie usłyszał pukania sekretarki.
– Już późno, pomyślałam, że…
Nie słuchał jej, rozważając możliwość wpuszczenia jej pod
biurko. Czy faktycznie obciągnęłaby mu, tak jak zasugerował to ojciec, który ją
zatrudnił? Nie potrafił przypomnieć sobie jakichkolwiek zabaw w jego
towarzystwie, pierwszym wspomnieniem wspólnie spęczonego czasu był burdel pełen
Ukrainek.
Odprawił ją niedbałym gestem, wstał, przeciągnąwszy się i
wyszedł z biura, rzucając jej krzywy, nieszczery uśmiech.
Winda zdawała się wieźć go do samego piekła.
Piekło.
To w tym klubie Marla tak często oddawała się rytualnemu
upodleniu, to stamtąd tak często wlókł ją te kilka ulic dalej, do blokowiska, w
którym mieszkała. Gdyby tylko pozwoliła wyrwać się w tego przygnębiającego
miejsca! Gdyby pozwoliła wywieźć się do…
Znowu to robił, snuł fantazje, za które sobą pogardzał.
Przekręcił kluczyk, na moment oparł czoło o chłodną kierownicę.
– Marla… – szepnął, czując, że ulatuje w niego jakiekolwiek
poczucie sensowności życia. – Marlita…
Odwróciła się, spoglądając na niego przez ramię i uśmiechając
się kokieteryjnie, ubrana w cholerny, kolorowy sweter.
Nigdy nie widział jej takiej i nie miał jej taką zobaczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz